The American Trip - The End


Spokojny poniedziałkowy poranek. Nigdzie się nie spieszę, dopiero co się obudziłam, obok mnie stoi już kawa, którą sączę małymi łykami. Jeszcze jestem trochę nierozgarnięta, ale wszystkie trybiki powoli uruchamiają się. Podczas, gdy czytam i odpisuje na zaległe maile, moje uszy przytulają piękne, randomowe dźwięki, które rozbrzmiewają z odpalonego radia w Pandorze. Chwila, chwila – myślę sobie. To mi się podoba! Zamyśliłam się - zatrzymuję się, a po chwili zatrzymuję też i muzykę. 

Gra Butterfly Nets w wykonaniu Bishop Allen. Pospiesznie googluję nieznany mi dotąd zespół i odkrywam, że swoje korzenie mają tam, gdzie spełniło się jedno z moich wprawdzie niespisanych, ale jednak tzw. bucket listowych marzeń. To odkrycie uświadomiło mi, czego jeszcze nie pokazałam na blogu, bowiem Bishop Allen, moi drodzy, to zespół, który powstał na Brooklynie.

Most Brookliński

Ta piosenka sprawiła dziś, że wszystkie wspomnienia powróciły, delikatnie kołysząc moje myśli i przenosząc je do słonecznej końcówki września. To był nasz ostatni dzień przed wylotem do Polski. Byłyśmy szczęśliwe i spełnione - wszystkie trzy odczuwałyśmy dumę i satysfakcję - dałyśmy radę, udało się! :) Wiadomo, że perspektywa powrotu do domu była trochę przygnębiająca, bo zawsze chciałoby się zobaczyć więcej niż się mogło. Jednak najlepsze co mogłyśmy zrobić, było już za nami. Misja spełniona, więc trzeba było się żegnać ze Stanami. Porządnie pożegnać. Lecz co robić kiedy ma się niecałe 24 godziny? 

Nie mam pojęcia jak, ale po pełnej przygód wyprawie nad wodospady Niagara, udało nam się z Julią wstać w miarę wcześnie. Szybkie śniadanie i już byliśmy w drodze do NY. Do naszej trójcy, dołączył także i Marko. 
Przyszła pani reporterka i jej asystent :)
Ja wręcz nie wyobrażałam sobie wyjechania stąd bez przejścia na drugą stronę mostu i zobaczenia Brooklynu - tak, tak, to właśnie było moje małe marzenie - tak samo jak i wcześniejsze leżenie na trawie w Central Parku czy kupienie tu szarej bluzy z kapturem z napisem I <3 NY. Takie typowe i proste, a ile radochy mi dało.




Nie mieliśmy zbytnio czasu na zapuszczanie się w głąb, jednakże warto było chociażby catch a glimpse of Brooklyn! Przynajmniej przekonałam się kolejny (niezliczony już raz), że mam po co wrócić do Stanów i że kocham Nowy Jork za jego różnorodność i klimat, którego nie da się oddać słowami.
How sweet it is?
Baaardzo sweet! :) 
Cegły, cegły, wszędzie cegły! :)


Niezniszczalne trio :)
Perspektywa zza rzeki Hudson
Czas płynął szybko, ale nasze nogi powoli i bez pośpiechu wędrowały tam, gdzie nas jeszcze nie było. Po raz ostatni w tym roku odwiedziliśmy też razem miejsca, za którymi będziemy szczególnie tęsknić. Soho, West Village, Greenwich, Chelsea. I teraz z perspektywy czasu upewniam się, że naprawdę chcę tam wrócić. I wrócę. Może szybciej niż sama się tego spodziewałam. 





Przechadzaliśmy się dzielnicą teatrów, a kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, trafialiśmy ponownie na Columbus Circle. Jedzenie do ręki i wspólne siedzenie na Rat Rock w Central Parku -  powiem Wam jedno: chcę do końca życia pamiętać uczucie, kiedy znalazłam się tam po raz pierwszy. Po zmroku czekała na nas 5th Avenue i rozświetlony neonami Times Square.


Nie chcę wypowiadać za dziewczyny, ale to, co spotkało nas w Stanach było niezwykłym doświadczeniem. 
Było kilka takich momentów, kiedy ewidentnie byłam na skraju. Było cholernie ciężko. Nauczyło mnie to pokory i tego, że potrafię być silniejsza niż kiedykolwiek myślałam, że mogę być, a blizna na ramieniu będzie mi o tym przypominać już zawsze. Praca w Stanach to była szkoła życia, ostra musztra dzień w dzień, ale wiem, że teraz nic mnie nie pokona i nikt mi nie powie, że sobie nie poradziłam. Choć przez 3 miesiące czułam się jak marionetka, która na nic nie ma wpływu.
To wszystko zmieniło się w podróży. Bycie w drodze uwolniło mnie od ciężaru, jaki spoczywał przez ten czas na moich barkach. 
Sporo się zmieniło we mnie i w tym jak postrzegam świat. Dodatkowo, wszystko wciąż ewoluuje. Utwierdziłam się w przekonaniu, że mam w sobie nieprzemijające chęci tworzenia, pożądanie do odkrywania nowych miejsc i próbowania rzeczy, których nigdy nie robiłam.

Nie żałuję niczego. Nie żałuję, że musiałam zrezygnować z super zapowiadającej się pracy w Polsce. Nie żałuję, że wyczyściłam więcej toalet niż przeciętna osoba w moim wieku. Nie żałuję, że wypruwałam z siebie flaki i zarobiłam na podróż życia - a właściwie na początek podróży, która nie znajdzie swojego końca, a będzie trwać już zawsze, bo nie mam zamiaru się zatrzymywać. 

Dlaczego i gdzie tym razem mnie poniosło?

Xoxo,
Ola 




0 komentarze:

Prześlij komentarz