The American Trip - part 12 - Niagara Falls

Zeszliśmy pod chmury. Ten moment kiedy miasto świeci jeszcze nocnym blaskiem, kiedy wieżowce na Manhattanie wyglądają tak piorunująco, kiedy rozespane miasto powoli budzi się do życia. Jest jakiś czar w Nowym Yorku. Coś niepowtarzalnego i cudownego. I wbrew powszechnej opinii powiem, że to miasto czasem śpi. Albo raczej spokojnie odpoczywa. Będę pamiętać to, co wtedy czułam do końca życia.  

Powrót z zachodniego wybrzeża był ciężki. Noc w samolocie - niby zawsze lepiej, ale kiedy, pomimo zmęczenia, nie potrafi się w nim spać, to problem jest większy niż duży ;) Byłyśmy maksymalnie wykończone. W końcu dobiegał końca 3 tydzień życia pełnią życia. Wszystko szło po naszej myśli, do momentu próby wyjazdu z NY. Dzięki uprzejmości Marco, Stefana i Bojana miałyśmy zatrzymać się w Garfield, oddalonym od Wielkiego Jabłka jakieś 30 minut samochodem (Lucy poznała chłopaków z Macedonii jeszcze podczas pracy w Sea Isle City). Poruszanie się po Port Authority okazało się być dla nas nie lada wyzwaniem, a z tego całego zmęczenia przegapiłyśmy autobus, który stał nam pod nosem. Kolejny miał być dopiero za 5 godzin. Być nie może! Zebrałyśmy się w sobie i po niecałej godzinie udało nam się złapać inny i jak się okazało, nie jedyny bus, który jeździł do Garfield. Na miejscu potrzebny nam był do szczęścia gorący prysznic i sen.

Następnego poranka ruszyłyśmy na kolejne spotkanie z przygodą. Jeszcze przed świtem, spakowane w małe podręczne plecaki, ruszamy z powrotem do Nowego Yorku. Uderzamy do China Town skąd startuje nasz autokar (sic!) do Wodospadu Niagara. Dwudniową wycieczkę wykupiłyśmy jeszcze sporo przed rozpoczęciem tripa - skusiła nas cena (3 osoby w cenie 2) i fakt, że będziemy mogły zobaczyć ten słynny wodospad, także i od tej atrakcyjniejszej, czyli kanadyjskiej strony. Ale jak się okazało, wszystko szło za pięknie i musiał nas spotkać jakiś konkretny fail i to nie jeden... 3, 2, 1 booom!
Lucy, choć paszport posiadała, miała wyjęty z niego bardzo ważny dokument - formularz DS-2019 bez którego wiza jest właściwie, no cóż... nieważna. Wyjechać ze Stanów nie jest trudno, ale nie mogłaby już wrócić. Lucy musiała więc zrezygnować z Niagary i choć ja i Julia zrobiłyśmy to z wielkim bólem i łzami w oczach - pojechałyśmy same, a Lucy po pocieszających zakupach na Manhattanie, wróciła po południu do chłopaków do Garfield. A my? W trasę! I to prawie 700-kilometrową. Dupska trochę to odczuły. I żeby to chociaż był prawdziwy autokar i prawdziwa wycieczka... Czekały na nas jeszcze inne 2 konkretne fail, ale o tym za chwilę.

Żeby było wesoło wycieczka była, jak by to rzec, chińska. My i Azjaci. Azjaci i my. Spotkałyśmy jeszcze dwie Polki, które też były na W&T i które też wykupiły tę super ekspedycję, ale jakoś za bardzo się nie skumplowałyśmy, jeśli mam być szczera. Były też dwie pary starszych Brytyjczyków i dosłownie kilka sztuk innej narodowości. Jednak zdominowani byliśmy przez Azjatów. Nasz przewodnik Frank a'ka Kung Fu Panda, jak sam kazał siebie zwać, był pociesznym, pultuśnym Chińczykiem. Gadał do nas i po angielsku i po chińsku rzecz jasna, dzięki czemu przekonałyśmy się, że jedno zdanie po angielsku to pięć chińskich. Kilka śmiesznych zabaw i historyjek jak to bywa w taki autokarach. Malutki to był autokar, ledwie 25 osób się tam mieściło, ale oczywiście mikroporcik i pełna profeska być musiały. Przy bajdurzeniu po chińsku tak się wyłączałyśmy, że w końcu przestało nam cokolwiek przeszkadzać. Kindle, muzyka w uszach i jedziemy! Spokojną jazdę przerwał nam fail nr 2 - za wycieczkę musiałyśmy dopłacić jeszcze ponad 100$ od głowy. I już nawet nie wiem i nie chcę wiedzieć czy to było w warunkach wycieczki i czy tego nie doczytałyśmy. Byłyśmy tak złe, że było to nam potem już obojętne, choć wykłócać się z początku chciałam. Tyle przegrać. Ale trudno. Nasza głupota.


Późnym popołudniem docieramy do Niagara Falls (wym. po hamerykańsku: najagra!). Tu czeka nas pierwsze zaskoczenie. Wodospad znajduje się, tak o, w centrum miasta i jest po-tę-żny. Woda zasilająca krótką, bo tylko 56-kilometrową rzekę Niagara, pochodzi z Wielkich Jezior (4 z 5), które łącznie są kompleksem tworzącym największy zbiornik wody słodkiej na Ziemi.  Rzeka, która płynie z jeziora Erie do jeziora Ontario, spada z wielkim hukiem prawie 100 metrów w dół. Kolejne zaskoczeniem był fakt, że przez jedną sekundę leci w dół ponad dwa miliony litrów wody. Jako, że jest to ponoć jedno z największych źródeł hydroenergii na świecie, ten wielki potencjał energetyczny nie jest marnowany. Napawa on dumą nie tylko Stany, ale i Kanadę.


Cave of Winds - jak sama nazwa wskazuje miotało wichrem! :D


Mostem łączącym oba państwa, sprawnie wjeżdżamy na stronę kanadyjską i jedziemy do hotelu albo raczej motelu, ale spierać się nie będziemy. Jest już wieczór, ale to właśnie po zmierzchu czeka na nas niesamowite świetlne widowisko.



Fajerwerkowy sezon dobiegł już wtedy niby końca, więc tutaj byłīśmy bardzo miło zaskoczone :)


Kolejnego dnia wstajemy prawie razem ze słońcem i idziemy po kawę i kanapkę na pobliską stację benzynową. Wkrótce całą naszą azjatycką ekipą udajemy się do IMAXa na krótki i ponoć bardzo poruszający film o Niagarze i interesujących podaniach i prawdziwych historiach, które mroziły ponoć krew w żyłach. Ponoć. Bo trochę przekimałyśmy to filmowe arcydzieło, lecz mojemu uważnemu oku nie umknęło, że Azjaci robią zdjęcia nawet w kinie. I przed kinem. I za kinem też.
Następnie udajemy się na rejs statkiem zwanym Maid of the Mist. Rozdali nam niebieskie foliowe pelerynki i stanęłyśmy w kolejce na pierwszy tego poranka rejs. Ku naszemu nieszczęściu byłyśmy pierwsze w kolejce. Nasi przyjaciele patrzyli na nas dość złowrogo.

Stoimy z Julką przy samych barierkach i nie żałujemy, bo naprawdę warto było się zmoczyć, bo co oczywiste, marne peleryny przegrywają z siłą żywiołu, który oblewa nas z każdej strony. Szybko podpływamy bardzo blisko ściany wody, wszędzie dookoła otaczają nas magiczne tęcze, które można wręcz łapać w dłonie. Kiedy statek dociera do największej kaskady - podkowy, zwanej Horseshoe Falls, nie słyszymy nic poza hukiem. Kotłująca się woda rozbryzguje się wszędzie.



Mokre, ale szczęśliwe jedziemy na lunch na szczyt obracającej się wieży widokowej. Skylon Tower ma aż 160 metrów. Z góry widok jest znie-wa-la-ją-cy!







Z perspektywy czasu, widząc wodospady, jakie ponad miesiąc temu odwiedzili nasi kumple Plecakowicze (btw, gorąco polecamy lekturę ich bloga!), to Niagara to przy tym pikuś. Ale w tamtym momencie byłyśmy zszokowane ogromem wody i kompleks trzech kolosalnych kaskad robi na nas piorunujące wrażenie.

Po lunchu, ok. 13 wracamy do Nowego Yorku. Albo raczej kierujemy się w jego stronę. Niestety z dość dużym niepowodzeniem... Czyli pora na... FAIL NR 3! Sam wyjazd z Kanady nie był problemem, spodziewałyśmy się, że będziemy długo stać w kolejce i oczywiście tak było. Kilku naszych sympatycznych Azjatów sprawdzono bardzo, bardzo dokładnie i dopiero ok. 15 udaje się nam wjechać na terytorium USA. To co tym razem zawiodło?

Cóż. Autokar. Padł. Po niecałej godzinie jazdy stanął gdzieś na środku autostrady niedaleko Buffalo. Zdołaliśmy się doturlać do pobliskiego zjazdu z McDonald'sem. I tam czekaliśmy. Straszne zamieszanie, Kung Fu Panda cały w nerwach pali jointa, a potem kopci papierosa za papierosem. Siedzimy na Whatsappie z Lucy i informujemy ją na bieżąco o postępach naszej patowej sytuacji albo braku jakiegokolwiek postępu bardziej. Dla uspokojenia atmosfery karmią nas hamburgerami i frytkami. I czekamy. Czekamy i czekamy jeszcze dłużej. Autokar zastępczy wyrusza po nas z NYC po dopiero 2 godzinach. Czekamy na niego kolejne 6. I snujemy plany, jak uda nam się dostać z powrotem do Garfield. Nie jest to wina Franka, a jedynie złośliwość rzeczy martwych (czyt. autokaru), ale pomimo to, trochę go terroryzujemy i mówimy, że kolejnego dnia mamy samolot powrotny do Polski. Małe kłamstwo, ale dzięki niemu uzyskujemy zapewnienie, że odwiozą nas pod sam dom.
Julia kima chwilę w autokarze, a ja krążę wokół fast fooda i próbuję zabić czas. Koszmar.

Kiedy autokar w końcu przyjeżdża, zmęczeni kulimy się na podwójnych siedzeniach i próbujemy przetrwać. Wszyscy marzymy o tym, żeby wyłączono klimatyzację, która mrozi nas do szpiku kości. Nasze modły nie zostały jednak wysłuchane, ponieważ kierowca (jeden!) by dowieźć nas bezpiecznie, nie mógł zasnąć. Ja mam strasznie lekki sen, jest mi strasznie zimno, a jedyne pozytywne myśli to sen o mojej pierwszej przejażdżce żółtą, nowojorską taksówką.

Docieramy w końcu do China Town. Jest godzina 4 nad ranem. Taksówki już na nas czekają. Nie są nowojorskie, nie są żółte. Są chińskie. Z chińskim kierowcą, który miał problemy z angielskim. Trochę mi z tego powodu smutno. Lekko przerażone wsiadamy i ufamy, że zna drogę. Nie znał. Ale w miarę szybko ogarnia swój chiński GPS.

Po 35 minutach jesteśmy już w Garfield. Rozespana Lucy przytula nas i gadamy chwilę, po czym  o 6 nad ranem padamy z Julią jak dwie kłody na kanapę. Spać. Choć na chwilę. Bo przecież jak wstaniemy, uderzamy na Manhattan. Ostatni raz.


Xoxo,
Ola

0 komentarze:

Prześlij komentarz