The American Trip - part 10 - Grand Canyon

Drugi raz od powrotu ze Stanów wróciłam do domu. Wiadomo - Święta. Ale w tym roku wyjątkowo wcześniej porzuciłam swoje codzienne obowiązki i zajęcia na uczelni, by wreszcie mieć czas zająć się sobą, odpocząć, ale też spokojnie usiąść i powspominać nasz wspaniały trip. To strasznie ciepłe wspomnienia, które dodatkowo uzupełnione są poprzez pisanie posta podczas leżenia w moim łóżku, w towarzystwie psa. W tym roku, wyjątkowo mało chwil spędziłam z rodziną i nie ma co ściemniać - wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej :)

Wracając do naszej opowieści...

Znajome zdjęcie? Wszystkie trzy mamy do niego sentyment :)
Bez większego żalu opuszczamy najbardziej zatłoczone miasto w stanie Kalifornia i kierujemy się w stronę Arizony i Wielkiego Kanionu. W związku z tym, że od Los Angeles do naszej kolejnej destynacji dzieli nas ok. 800 km, postanowiłyśmy trasę podzielić na dwa etapy. Pierwszą część rozpoczynamy późnym popołudniem, a kończymy ciemną nocą. Spełniamy nasze kolejne małe amerykańskie marzenie - nocleg w przydrożnym, klimatycznym motelu. Nocleg tani jak barszcz - tak nawiasem i w klimacie jeszcze świątecznym dodając.

Motel jak z amerykańskich filmów!


Wbrew pozorom pakowanie walizek do samochodu nie było takie łatwe ;)

Po regenerującym śnie, budzimy się o 6 rano, by szybko ponownie wrócić na trasę. Oczywiście śniadanie na stacji benzynowej zajęło nam trochę więcej czasu niż zakładałyśmy, ale w Wielkim Kanonie Kolorado jesteśmy sporo przed południem.

Subway powinien być sponsorem tytularnym naszego tripa.. :)

Jest i słynna Route 66! 
McDonald's zawładnął nawet i Wielkim Kanionem.

Ze względów czasowych i czysto technicznych wybieramy bardziej turystyczną trasę, czyli South Rim. Żeby dojechać na spokojniejszą stronę północną potrzebowałybyśmy więcej czasu i więcej paliwa w baku. Wybór był zatem prosty. Południowa krawędź parku jest otwarta przez cały rok, poza tym możemy zostawić samochód na parkingu i poruszać się pomiędzy kolejnymi punktami widokowymi darmowymi busikami. My spore odległości pokonujemy jednak na piechotę i napawamy się po drodze ciszą i niesamowitymi widokami. Spodziewałyśmy się tłumów, jednak miło się rozczarowałyśmy - był względny spokój. My kontra natura, no prawie.


Typowe my :)




Na trekking i zejście w dół kanionu przygotowane nie byłyśmy, poza tym by móc w pełni z tego skorzystać, potrzebowałybyśmy na to więcej niż jednego popołudnia, które zostało nam w stanie Arizona. Nam nie przeszkadza to jakoś szczególnie, bowiem nie ma co ukrywać - jesteśmy już fest zmęczone i cieszy nas możliwość spokojnego spaceru na łonie natury.



Wielkiemu Kanionowi trzeba na pewno przyznać jedno - zrobił na nas niesamowite wrażenie. Trafiłyśmy na idealną pogodę, widoczność była bez zarzutu i przyrzekam zdjęcia nie zostały ruszone w żadnym programie graficznym - tam naprawdę niebo miało taki kolor! Tak samo jak pionowe ściany kanionu. Momentami wyglądały one tak, jakby ktoś idealnie pionowo lub poziomo ściął je tasakiem, a każda kolejna warstwa skał (te prekabryjskie mają nawet 1,8 mld lat!) ma inny odcień. Rzeka Kolorado ze szczytów skał wygląda jak cienka, zabarwiona na brązowo serpentyna.





Jest i Kolorado w przybliżeniu :)


Z dalszą drogę ruszamy przed godziną 17, bowiem od Las Vegas dzieli nas kolejne 400 km jazdy samochodem. Trochę żałujemy, że nie możemy zostać do zachodu słońca, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - w końcu zawsze będzie pretekst by w przyszłości tu wrócić :)


Zdawać by się mogło, że to powoli finał naszej wyprawy, do końca której pozostało nam tylko 6 dni. Ale to, co czekało na nas w Las Vegas, Garfield, Nowym Jorku i nad wodospadem Niagara... Przygód co nie miara!
Zatem ...
Stay tuned!

Xoxo,
Ola


2 komentarze:

  1. Subway na amerykańskiej autostradzie - powiew normalnego jedzenia w oceanie panierki :)

    OdpowiedzUsuń