The American Trip - part 9 - Los Angeles

Miasto aniołów. Miasto snów. Miasto, gdzie spełniają się amerykańskie marzenia o sławie, splendorze i bogactwie. W końcu to Hollywood, wytwórnie filmowe, Santa Monica, Venice Beach, Beverly Hills, Rodeo Drive, Sunset Boulvard i w ogóle, no... Kalifornia.
Nie spodziewałyśmy się fajerwerków, laserów i innych takich. Oczekiwałyśmy czegoś glamorous, glorious and remarkable. A guzik! Wszędzie tylko kicz, syf, korki, a my zgodnie stwierdziłyśmy - Los Angeles jest po prostu przereklamowane.

Czy wiecie, że pierwotna wersja tego napisu to Hollywoodland? ;)
Wszystko, co się da jest tu pod turystów - ok, nie dziwota, bo w końcu normalny człowiek, który nie produkuje filmów i nie jest sławnym aktorem, na czymś zarobić musi, jeść coś też by wypadało. Wszystko trąci tandetą - komercha, lipa, dziadostwo i chłam. Co ciekawe, LA przyjazne dla turystów nie jest, ponieważ nie ma tu typowej komunikacji miejskiej. Albo inaczej - typowo funkcjonującej nie ma, bo po co. Zagęszczenie ruchu ulicznego jest tu kosmiczne. Żeby postawić gdziekolwiek auto to trzeba mieć ogromne szczęście i anielską cierpliwość. 

Pewnie Was zaskoczyłam? Jak to tak?
Niestety Los Angeles brak klasy. A szkoda, bo przecież potencjał to miasto ma. 

Ale hola, hola! Nie było w końcu aż tak źle... ;)
LA zaskoczyło nas trochę swoją powierzchnią - jak to ująć najbardziej obrazowo? Jest po prostu "rozpierzchnięte", jak to ujęła Julia. Wszędzie jest daleko, a ulice są niebotycznie długie. Najdłuższa ulica w Polsce - Wał Miedyszyński w Warszawie, która ma 14,5 km nie dorasta nawet do pięt Sepulveda Boulvard o długości prawie 41 km.

Pierwszymi punktami naszego losandżelowskiego programu, za zgodnym porozumieniem wszystkich trzech stron były Santa Monica, Pacific Palisades i Venice Beach. Nazwy nie brzmią Wam choć trochę znajomo? Może rozwieję Wasze wątpliwości - w czasie dalszej lektury posłuchajcie tego.


Tak, tak - to tu David Hasselhoff prężył mięśnie, a Pamela Anderson, sami dobrze wiecie co prężyła. To miejsce zdecydowanie "must see", ma podobny klimat do South Beach, jednak ze względu na końcówkę sezonu grzewczego (srsly? spójrzcie na to niebo!), nie jest tu tak tłoczno. Jest za to dużo surferów. Przystojnych surferów. I pakerów też trochę.
Znowu przypadkiem jesteśmy świadkami ślubu - tym razem na plaży. Cóż, marzy mi się ślub na plaży, ale sorry. Nie na takiej ;)




Potem kawa, jak na tradycję przystało, a następnie obczajka esktremalnie długiej kolejki do Apple - w końcu nowe iPhoniki już w sprzedaży! Powariowali wszyscy, bez kitu.


Wyjeżdżamy z zatłoczonego parkingu i udajemy się do kolejnego "must see" - napisu Hollywood. Te dziewięć 14-metrowych liter to chyba najbardziej rozpoznawalny symbol powalającego sukcesu, gwiazdorskiej sławy, niewyobrażalnej kasy i oszałamiającej kariery. Kiedy pierwszy raz go zobaczyłam, pomyślałam, że wreszcie przekraczam progi fabryki snów.

Znalezienie idealnego miejsca na pamiątkowe zdjęcie nie jest wcale takie łatwe. Zaznaczyć też trzeba, że sam teren dookoła znaku jest ogrodzony, ze względu liczne akty wandalizmu i co nie dziwi - ze względu na samobójców (też mi to pomysł...). Dochodzą do tego jeszcze przeszkody natury drogowej - samochody turystów na krętych uliczkach często blokowały ruch.
My nie mamy jakiejś wielkiej spiny. Wyskoczyłyśmy parę razy na środek dość ruchliwej ulicy i tak oto możemy pochwalić się takimi fotami - ta daaaam!






Naszą srebrną limuzynę kierujemy do Universal Pictures - bo co to za wizyta w LA bez zobaczeniea chociaż jednego studio filmowego? Wjazd na teren kosztował nas bodajże 15$, a zaparkować nie miałyśmy gdzie. Drylowałyśmy po wielopoziomowym parkingu z 20 minut, a nasza cierpliwość w końcu zwyciężyła na dachu budynku. Warto było czekać chociażby ze względu na widok - przynajmniej miałyśmy okazję na własne oczy zobaczyć z góry plany filmowe, których odwiedzenie kosztuje normalnego śmiertelnika bagatela ponad 100$. 




Po zjechaniu z parkingu, lądujemy tak naprawdę na Universal City Walk - górnolotnie zwanej promenadą. Tu przechadzamy się wśród pierdyliarda turystów i dostajemy już trochę świra, wszystkie trzy. Choć i my jesteśmy turystkami, to powoli zaczynamy mieć dosyć tłumów, krzyków, ludzi przebranych za postacie z filmów, które trącają nas na każdym kroku. Nawet zdjęć nam się nie chce robić. Ah ten typowy tryb polskiego narzekacza ... ;)    

Oczywiście - Hard Rock Cafe musi być wszędzie :D 
To akurat było urocze - fontanna na środku Universal City Walk i krzyczące dzieciaki - czad!
Typowego zdjęcia z kulą zabraknąć nie mogło, no jakże to tak :)
Komu hamburgera na lodówkę, komu? 



Wracamy do naszego uroczego hostelu w West Hollywood - tani, czysty, ze śniadaniem. Zmęczone byłyśmy okrutnie i odpuszczamy imprezę, co chyba dodatkowo potwierdza nasz stan. Poza tym z tyłu głowy miałyśmy wciąż zakodowane - następnego dnia po południu znowu będziemy w trasie, potrzebujemy więc odrobiny snu.  

Po porządnym posiłku, z mrożoną kawą w ręku i zaparkowaniu naszego auta zapakowanego na full w niedozwolonym miejscu, idziemy na osławione Walk of Fame. Widziałyśmy tę ulicę w nocy zza okien samochodu, teraz pora na przechadzkę. 


Tutaj niestety czekało nas kolejne rozczarowanie. Typowa amerykańska ulica. O turystach, tłumie i sklepikach z bublami nie będę pisać, bo będę się powtarzać. No, czego innego oczekiwałam. To już w Polsce lepiej rozwiązano zamkniętą dla ruchu samochodowego aleję gwiazd w Międzyzdrojach. Myślimy sobie - skoro gwiazdy nas nie porwały, to może chociaż Kodak Theatre nas zachwyci? W końcu to tam rozdają Oscary, no przecież nie może być tak źle! Cóż. Było. Gdybyśmy wiedziały, że rok wcześniej Kodak ogłosił bankructwo i teraz zwie się Dolby... Nie poddajemy się. Julka odnalazła gwiazdę Micheala Jacksona, ja znalazłam mojego ukochanego Kiefera Sutherlanda i to musiało nam do szczęścia wystarczyć.

Uciekając trochę od zgiełku i migreny, znowu wsiadamy do samochodu i wraz z ostatnimi strzępami dobrej woli i nadziei na uratowanie reputacji LA, jedziemy w stronę Beverly Hills. Jak się okazało wreszcie trafiłyśmy w dziesiątkę! W końcu jesteśmy w miejscu, gdzie wszystko wręcz kipi splendorem, ale jest to właśnie poszukiwany przez nas splendor z klasą. Wypas, przepych, luksusowe samochody, rezydencje warte z pewnością kilka milionów dolarów (te droższe niewidoczne z poziomu ulicy) i co najważniejsze - spokój. 






LA widziane z innej perspektywy jest nawet, nawet ;)
Jedziemy dalej w kierunku najdroższej ulicy w USA - mowa tutaj o Rodeo Drive. To tu zakupy robią gwiazdy światowego kina, muzyki i sportu. Czysto, schludnie i pięknie! Z naszym budżetem robimy tzw. window shopping, ale nawet to jest przyjemne. I to tutaj czujemy się jak ryby w wodzie. Może to przeznaczenie, hm?





Skoro zobaczyłyśmy już, co miałyśmy zobaczyć, nie pozostało nam nic innego jak opuścić LA. Bez żalu. Dobrze, że na finiszu zmieniłyśmy o nim trochę zdanie.

Z Arizoną w ręku jedziemy do stanu Arizona. 
Kolejny przystanek?
GRAND CANYON! 

Xoxo,
Ola

PS. Jeśli trafiliście tu przez naszego FB i chcieliście dowiedzieć się jakie gwiazdy spotkałyśmy - cóż, tym razem ja Was rozczaruję - żadnej.





0 komentarze:

Prześlij komentarz