The American Trip - part 8 - Sunset Highway

Czas leci nieubłaganie! Minął już miesiąc od naszego powrotu ze Stanów, a ja chyba dalej funkcjonuję w amerykańskim trybie. I to nie tylko czasowym. Po prostu w jednym miejscu nie mogę usiedzieć! Już dwa razy odwiedziłam Trójmiasto, gdzie spotykałam się z przyjaciółkami, wyciszałam się nad Bałtykiem, balowałam w Sopocie. Odpoczywałam też w rodzinnym Słupsku i zajadałam pierogami Babci we Wrocławiu. Ostatnio odkryłam też, że nic nie działa na mnie lepiej niż przejażdżka tramwajem z Kindlem w dłoniach i to nieważne, jak długo i gdzie jadę.

Dlatego właśnie tak miło jest sobie przypomnieć jak to było - jak to było, kiedy było się w nieustannym ruchu. Kiedy wszystko na każdym kroku zachwycało. Kiedy każda przebyta mila dawała mi radość. Kiedy śpiewałam z dziewczynami w samochodzie. Kiedy z dziką satysfakcją wydawałam ciężko zarobione pieniądze, bo przecież ten koszmar już za mną. To uczucie, kiedy wiesz, że nic mnie nie powstrzyma. Cóż, trochę mi tego brakuje.
Stany zmieniły wiele w życiu każdej z nas, ale żeby wreszcie dojść do wniosków i podsumowań, należy zamknąć za sobą etap podróży. To jedziemy dalej z naszą opowieścią ...! :)

Pięknie, co? :)
20 września pozostawiłyśmy za sobą San Francisco i okulary zatopione w zatoce (czytaj: tu) i ruszyłyśmy na południe Kalifornii chyba najpiękniejszą trasą, jaką można sobie wymarzyć. Sunset Highway, bo o niej mowa, to tak naprawdę stara, jednopasmowa droga wzdłuż Pacyfiku. Chyba tylko i wyłącznie z kurtuazji zwą ją jeszcze Autostradą nr 1. Ale wiecie co? Warto było nadłożyć czasu i podróżować właśnie nią. Ale od początku!



Dzięki skutecznym technikom negocjacyjnym (patrz: dwie pary niebieskich oczu z Polski), zamiast obiecanego Chrystlera Impala, dostałyśmy nowiutkiego Nissana Altima z pełnym bakiem w pakiecie - takie rzeczy tylko w Ameryce. I nie myślcie sobie, że zapłaciłyśmy za niego krocie. Wręcz przeciwnie. To akurat zawdzięczamy moim doskonałym zdolnościom researcherskim ;)

Pierwszy punkt programu na mniej więcej 750-kilometrowej trasie - Silicon Valley, czyli Dolina Krzemowa. Ochrystusiepanieniebieski - tu siedzibę mają: Google. Apple, Facebook, HP, Intel, eBay, Adobe, LinkedIn i wiele, wiele innych. Głowa mała! Kierując się silną i niepohamowaną wręcz potrzebą zrobienia sobie zdjęcia przed napisem Google, weszłyśmy prężnym krokiem na teren kampusu Googleplex. Wszystko takie żółto-niebiesko-czerwono-zielone, a ty masz wrażenie, że jesteś częścią centrum dowodzenia Internetem. Bez kitu, nie ściemniam. Geeki siedzą nad kodami i rozkminiają jak zrewolucjonalizować świat. Oh, jak ja bym chciała być częścią tego świata! Patrzę i nie wierzę własnym oczom, człowiek kroczy, ot tak sobie, w Google Glass. Kosmos, trochę jak w bajce może i nie wiadomo kiedy ni stąd, ni zowąd zaczepia nas ochroniarz. Bo jak się okazało, my wcale nie weszłyśmy do siedziby Google'a, my tam po prostu wtar-gne-łyś-my! Pan przeuprzejmy i przekochany, ale czym prędzej spadać musimy. 

Pracownicy Google'a po kampusie jeżdżą takimi oto rowerami - chwytają jakikolwiek i zostawiają potem gdziekolwiek ;)

Udałyśmy się zatem odrobinę dalej, do Infinity Loop, czyli osławionej i bardzo enigmatycznej siedziby Apple. Aż wierzyć nam się nie chciało, że tam nigdzie, serio, nigdzie nie ma wyeksponowanego, wielkiego nadgryzionego jabłka. Skromniej być nie mogło, ale to się akurat ceni. Spodziewałyśmy się też wielkiego szału, bo tego dnia była premiera nowego iPhone'a (lub iPhone'ów, sic!), ale i tu nas zaskoczono - spokój, cisza (w SF na dzień przed już był szał). Sklep z i-gadżetami, owszem i jest, ale no właśnie z gadżetami do i-sprzętów, nie z telefonami. Tak naprawdę, więcej tu pracowników z Mac'iem pod pachą, aniżeli turystek takich jak my, więc jedziemy dalej!


Nasza największa fanka Jabłuszka :)
Kolejny punkt programu to Santa Cruz, małe miasto nad Zatoką Monterey. Spokojne, urocze, ale takie jakieś wymarłe, aż dziwne. Gęsia skórka, brrr.



Ludzi mało, to ptaki opanowały plażę!
Opuszczony luna park - a szkoda.

Następnie, naszym srebrnym turboodrzutowcem, pędzimy na południe, gdzie na jakiś czas wjeżdżamy wgłąb lądu. Na szczęście, dość szybko powracamy na wybrzeże. Widoki są takie, że no wiecie, dech zapiera. Co chwilę, któraś z nas wykrzykiwała - patrzcie tu, zobacz tam, jakie kolory!, ej, to byki! o, a tam mustangi!  




Pogoda jest łaskawa, ale zmienia się błyskawicznie. Nie dziwota - w końcu jesteśmy pomiędzy oceanem a górami, potem toczymy się po górskich zawijasach i znowu wracamy na wybrzeże i tak w kółko. Do przystanków na trasie podchodzimy, jak wspomniałam, dość swobodnie, zatem kiedy widzimy przydrożny targ z owocami i warzywami, nie wahamy się ani chwili. Kupujemy winogrona, nektarynki i najsłodsze kalifornijskie truskawki.




Niesamowicie wspominamy też pewien moment na trasie kiedy śmierdziało. Śmierdziało tak, że nie można było powstrzymać kaszlu. Co to za cholerny smród? Zagadka rozwiązała się sama, jakoś po 5 kilometrach (choć Julia twierdzi, że to było aż po 50 milach). 

Lwy morskie aka śmierdziele

Lucy spisała się na medal! Bez niej za kierownicą raczej nie ujechałybyśmy zbyt daleko. Julia bez okularów i ja (prawo jazdy od 5 lat i brak drogowego obycia), to byłby raczej przepis na niemały dramat. Późnym wieczorem docieramy do Los Angeles z głowami przepełnionymi obrazami z minionego dnia. Choć to był cały dzień spędzony w samochodzie, czy ktokolwiek z Was, widząc te wszystkie zdjęcia, powiedziałby, że był to dzień stracony?




Xoxo,
Ola
& Jul & Lu

PS. Poniżej prawie 6-minutowe wideo z trasy (w tym ulic LA). To taka mała pamiątka dla nas, lecz i tak zachęcamy Was do oglądania ;) Jeśli jednak nie interesują Was widoki i to jak bardzo potrafimy fałszować, to fragment od 1:50 do 3:30 polecamy naprawdę gorąco!


0 komentarze:

Prześlij komentarz