The American Trip - part 7 - SAN FRANCISCO

Lot był paskudny. Porozsadzali nas po całym samolocie, papu nie dali, a my nieprzygotowane na te niedogodności.  Cóż, nic poradzić nie mogłyśmy. Padnięte byłyśmy, spać próbowałyśmy, ale - na Lucy leżało dziecko, obok Oli parka, która była tak podekscytowana podróżą, że zajmowali 3 siedzenia zamiast 2 (w tym jedno oczywiście Olki), a Julię przepchnięto łokciem na skraj (nie tylko fotela). Lot Floryda - Kalifornia trwał 5h, a strefy czasowe minęłyśmy aż 3! Trochę confusing uczucie kiedy różnica między Polską a Stanami wzrasta  do +9h.



Śmiesznie to będzie wyglądać, ale brzmi równie zabawnie - Klaudia, czyli przyjaciółka Kingi, Oli internetowej siostry - odebrała nas po 22 z lotniska, zrobiła specjalnie dla nas nocną wycieczkę samochodem po San Francisco oraz po Golden Gate Bridge i podrzuciła pod hostel. Klaudio, dziękujemy za Twoje dobre serduszko i wiele cennych wskazówek! Trzymamy kciuki za NUY!

Uzbrojone w mapy, aparaty, plecaki i cieplejsze ciuchy, wyruszamy w miasto. W zasadzie nie wiedziałyśmy od czego zacząć. Tak jak powiedziała Klaudia - SF, choć wydaje się sporym miastem, tak naprawdę jest wielkości nowojorskiego Manhattanu. Hello, przecież obeszłyśmy go w cały dzień, więc nie poradzimy sobie z SF? Mowy nie ma!
48-godzinny bilet na bus typu hop on/hop off wydaje się dobrą i wcale nie taką kosztowną wersją. Wymęczone nocnym życiem w Miami, nie miałyśmy powera na te wszystkie słynne hills. Bus obwoził po najważniejszych punktach w całym mieście, do tego wysiadasz gdzie chcesz, przewodnik opowiada o tym, co naokoło - bierzemy! Pierwszy punkt wycieczki - Golden Gate Bridge za dnia.





Most, otwarty w  1937, był w ten czas najdłuższym i najwyższym mostem wiszącym z kładką na świecie i choć teraz nie jest nawet  pierwszej dziesiątce, to znajduje się w pierwszej trójce najbardziej rozpoznawalnych symboli - zaraz po Michealu Jacksonie i piramidach - no w każdym razie tak nam powiedziano. Jak to w Stanach bywa - tu wszystko jest albo najpopularniejsze albo najstarsze albo największe. A most? Kopara opada.



Przeprawiamy się na drugą stronę podstawionym busikiem do Sauasalito, przyjemnej miejscowości z małym portem, gdzie jemy ogromne lody i zacieszamy paszcze uśmiechając się do słońca. 




Nasze szczęście nie miało granic, ale nie obyło się bez ofiar. Julii okulary postanowiły popływać w zatoce, ale, że nie wiedziały, że pływać nie umieją, to sięgnęły dna. Ups… Wyłowić ich nie było jak. Za duże prądy. Musiałyśmy się pożegnać i tym samym straciłyśmy naszego dodatkowego kierowcę na trasę San Francisco - Los Angeles. Kupno soczewek bez recepty - niemożliwe, a nowe okulary pieruńsko drogie. Odpuszczamy i wierzymy, że Lucy da radę (dała!).
Alcatraz!


Wracamy do miasta. 

San Francisco jest strasznie przyjazne, takie normalne, bez pompatyczności, bez przepychu, wielkiego tłoku (no, oprócz ogromnej kolejki żeby przejechać się słynnym tramwajem, ale to przecież tylko turyści - tak jak my).  Jest przyjemnie. Tak po prostu. Ludzie zdają się nigdzie nie spieszyć, uśmiechają się, zagadują ot tak na ulicy. Wszędzie czujemy trawkę i ponoć na pogodę lepszą trafić nie mogłyśmy. Wrzesień miesiącem idealnym - mgła opadła, wiatr głowy nie urywa, słońce świeci - nie mogło być bardziej perfect.

Przystanek na amciu - czerwony chowder, czyli zupa z owocami morza - omnomnom.
Przysmak bardzo popularny na wschodnim wybrzeżu. 





W SF spędzamy dwa dni. Niby nigdzie się nie spieszymy, ale tempo intensywne utrzymujemy. Czasem z mapą, czasem bez niej - czyli tak jak lubimy najbardziej - trafiamy do miejsc  co najmniej zaskakujących. San Francisco zachwyca na każdym kroku swoją prostotą i spokojem.

Być w SF i nie przejechać się słynnym tramwajem? Być nie może ;)
Wprawdzie my okazji nie miałyśmy by tak się uczepić na krawędzi, jednak jazda pod górkę i z górki to niezła zabawa, trochę jak roler coaster :)

Kolejne must be na naszej liście to wizyta w Ghirardelli - raju dla czekoladoholików (firma powstała z rozpadu Lindt i Sprüngli), gdzie wcinamy Hot Fudge Sundae, world famous deser lodowy. Julia jak widać na zdjęciu, się rozpływała, czyli, że... warto było!


Akuku! Za nami Painted Ladies!
A oto i one i wspaniała panorama SF - ponoć jedną z nich kupił niedawno niejaki Mark Z.! 
Lombard Street, czyli słynna najbardziej powykręcana ulica na świecie.

  

Słońce powoli chyli się ku zachodowi. 
Wracamy na piechotę do hostelu. 
Spać. 
Nazajutrz ruszamy. 


Kolejny przystanek?
Nie ma!
W TRASIE :)

Xoxo,
Ol, Jul & Lu

0 komentarze:

Prześlij komentarz