The American Trip - Part 5 - Miami

Too many clubs - too little time.
To nasze główne motto na pobyt w Miami.


4 dni.
Plan?
Słońce, plaża, impreza.
Wyczilować.
Wyzerować.
All checked! :)

Odpocząć jednak ciężko kiedy zostaje się TAKIM hostelu. 5 kroków do South Beach. Tuż przy najbardziej znanym nam z filmów Ocean Drive, gdzie mięśniaki pakują pod palmami, laski jeżdżą na rolkach, a wzdłuż całej ulicy kluby, imprezownie, puby i sklepy z bamberskimi pamiątkami. Nastawione na zwiedzanie nie byłyśmy, więc się nie rozczarowałyśmy.



To miasto to totalny odlot! Miami Beach International Travelers Hostel to zdecydowanie najlepszy spot na nocleg ever! Multum młodych, spragnionych (nie tylko alkoholu) ludzi, multum fanu. Mało snu, ale co tam. Śniadanie (zaliczone raz!), lunch i kolacja w cenie. Na nocnego pacmana też było gdzie pójść. Nie ma na co narzekać.



Pierwsze kroki po przylocie kierujemy na plażę. Tam też zostajemy całe dnie do końca pobytu. Palmy, gorący piasek, Atlantyk ciepły jak zupa, a w nim dangerous marine life gryzie Olę w bok. Trochę krzyku przy wybieganiu z wody, trochę krwi się polało, ale blizny nie będzie ;) Co to było nie wiadomo, ale całe stado i duże było.









Ups.

Nocami rozbijamy się po klubach, ponoć najlepszych, ale kto wie.
Pool party z open barem, po którym zabierają nas do Liv. Only high heels! Tam przypadkiem trafiamy do VIP room'u na urodziny ponoć jakieś znanej gwiazdy. Ta?
Kolejnego dnia dostałyśmy zaproszenie na imprezę do Story. No flat shoes, no beach sandals! Dzięki kumplowi Lucy z Erasmusa w Madrycie mamy pre-party dla naszej czwórki na 33 piętrze apartamentowca z taaaaaakim widokiem! Potem kolejne VIP roomy, VIP tables, yhm.
Do Nikki Beach wybieramy się z ekipą z hostelu, bo jak mówili - this is the sexiest place on the whole planet. Fancy Flat shoes acceptable, w końcu to beach, więc ciężko byłoby nawet w koturnach, choć właśnie te wybiera Ola, a co.
Ostatnia noc?  Bez szaleństw - tylko taniec w deszczu w Clevlander na Ocean Drive.

Hot chicks :D 
Tzw. "zdjęcie wieczoru" w wykonaniu Julii ;)







W Miami wyszło na jaw, że ofiarami amerykańskich chodników i lotnisk padły dwie walizki. Jedna bez rączki, druga bez kółek - obie niezdolne do jazdy, damn it! Dalszej podróży by nie podołały, wylądowały więc na śmietniku, ale uratował nas Ross - tylko 70 baksów za Samsonite, quite good deal.

Żeby nie było, że samą imprezą i plażą człowiek żyje - wybrałyśmy się na Key West - najdalej wysunięty na południe punkt kontynentalnej części Ameryki. O tym jak wynajęłyśmy auto i na spontanie dojechałyśmy do miejsca, gdzie Kuba jest tylko 90 mil wpław już w kolejnym wpisie!






Xoxo,
Ol, Jul & Lu




PS. Jeśli spotkamy kogoś kto był w Miami i powie nam, że nie zrobił niczego głupiego, to nie uwierzymy!



0 komentarze:

Prześlij komentarz