Seems like fun in Washington DC

3, 2, 1!
Wielki countdown już dawno rozpoczęty.!

Nasze ostatnie dni na Long Island przypominają zabawę w bicie rekordów:  pół etatu w tydzień,  4 tygodnie pracy non stop, 14 godzin pracy w jeden dzień i podobne historie. Na szczęście wizja tripa all around USA, napawa nas nadzieją na lepsze jutro. 

A skoro już poruszamy kwestię tripa, jestem Wam winna kilka słów na temat mojego pobytu w Waszyngtonie. Czas najwyższy!  W końcu od mojego powrotu minął już prawie miesiąc.
To była intensywna, ale bardzo interesująca odskocznia od tutejszej codzienności. Na cztery dni zamieniłam moje cleaning supplies na długopis, notatnik i koszulkę Civic Leadership Summit 2013. I choć nie obyło się bez drobnych problemów, do których zdążyłam już z resztą przywyknąć, to wyjazd był bardzo udany i inspirujący.

Crazy tablet photo - chłopak ma całą kolekcję podobnych zdjęć z samym sobą w centralnym punkcie każdego z nich :D
Jak już wspominałyśmy wcześniej, pobyt na Civic Leadership Summit w Waszyngtonie, był nagrodą w konkursie. W związku z tym, okazał się jedną z najtańszych wycieczek ever - wydałam całe DWANAŚCIE dolców – na hot doga, dwie kawy i donuta.
Całą resztę, w tym nawet transport na miejsce konferencji, sponsorowała fundacja CIEE. Podróż miała dwa etapy, a według planu trwać miała w sumie 6 godzin. Oczywiście nie mogło być zbyt prosto… Ale do rzeczy!
 
Wsiadając o 8.00 rano do Hampton Jitney Bus z kawą i ulubionym donutem w ręce, byłam przekonana, że o 16.00 będę już w DC. Dwugodzinna podróż do  Nowego Jorku poszła jak z płatka. W Hampton Jitney był internet, delikatna klimatyzacja, woda i przekąski – wszystko za 21 $, także pełen wypas, a co najważniejsze punktualnie! Niestety nie można tego powiedzieć o drugim autobusie, którym miałam dotrzeć do Waszyngtonu. Megabus miał mega spóźnienie i mega klimę. Ludzie dosłownie zamarzali, a kierowca bez większego zainteresowanie, napomknął tylko, że klimatyzacja jest automatyczna i nie da się z tym nic zrobić. Co więcej, autobus ruszył z czterdziestominutowym opóźnieniem, a dotarł do Waszyngtonu po ośmiu i pół godzinie, także DC powitałam o 20.30, nie o 16.00, jak wcześniej założyłam. Byłam spóźniona na check in, na kolację i na pierwsze warsztaty. Na szczęście na Union Station, gdzie wysiadałam, czekała na mnie pracownica CIEE, która szybko zgarnęła mnie do taksówki i zabrała do kampusu American University.

Kampus wyglądał podobnie do tych z amerykańskich seriali o grupie przyjaciół z collage’u i zrobił na mnie ogromne wrażenie. Jeszcze większe wywarli na mnie ludzie, z którymi się tam spotkałam. 56 studentów z 21 krajów! Wybuchowa mieszanka kulturowa z całego świata, od Australii po Ekwador, od Chin po Rumunię, włącznie z Singapurem, Hongkongiem, Egiptem, a nawet jedną dziewczyną z Turkmenistanu. Było bardzo energetycznie, zabawnie, ale też kreatywnie i inspirująco, bo nie był to weekendowy wypad pod namiot, a raczej w miarę poważna konferencja z małym akcentem wypoczynkowym.

Grafik był napięty: pobudka o 6.30 rano (czyli i tak 30 minut później niż zwykle), potem pyszne śniadanie i wykłady, warsztaty, prelekcje od rana do późnego popołudnia. Mój mózg zaczął pracować na normalnych obrotach, dając wytchnienie zbolałym mięśniom rąk i nóg. Drobny wysiłek intelektualny okazał się wręcz relaksem, w porównaniu do codziennej gonitwy z mopem, ścierą i odkurzaczem.  Zajęcia były mega ciekawe, a prelegenci wręcz rewelacyjni.
Nie mniej jednak, nie spędziłam całych czterech dni, w murach uniwersytetu. Jednego popołudnia znalazła się także chwila na zwiedzania miasta. W trakcie spaceru od jednego monumentu do drugiego, genialni przewodnicy oprowadzili nas po całym National Mall i opowiadali historię Waszyngtonu. I tak po kolei „zaliczyliśmy” wszystkich największych prezydentów USA i ich pomniki: Jeffersona, Roosevelta, Lincolna, a także Luter King Memorial. Były także lody i wieczorna przechadzka wokół Kapitolu.


Nie było Oli,nie miał kto mi zdjęcia zrobić, to musiałam sobie zrobić sama - przed Kapitolem!
Moja stópka stanęła oczywiście także przed bramą najsłynniejszego domu świata – White House. Stojąc przed tym budynkiem, każdy czuje na sobie wzrok tuzina ochroniarzy, snajperów, policjantów. Tam to się dopiero ma uczucie bycia obserwowanym. Dobrze, że tego domu nie musimy sprzątać - nic by się nie ukryło. 


Z perspektywy czasu wiem, że te kilka dni w Waszyngtonie było idealną regeneracją przed tym, co czekało mnie potem, czyli miesięcznym cleaning marathon. Stolica USA okazała się najspokojniejszą stolicą, jaką kiedykolwiek miałam okazję odwiedzić, a do tego była bardzo zielona, europejska, monumentalna, ale przeurocza. Już niedługo odwiedzimy ją razem z Olką i Lucy, także mam nadzieję, że będą miały podobne odczucia. Tymczasem trzymamy gardę, walczymy ze zmęczeniem, ściągamy szwy i próbujemy nie nabawić się większej ilości siniaków, bo jak to tak na plaży w Miami takim poobijanym leżeć?!


Xoxo, 
Jul&Ol


0 komentarze:

Prześlij komentarz