Empire State of Mind

Jak to mówią – nie samą pracą żyje człowiek - w końcu naszym planem są exploring, traveling, experiencing, zwiedzing, podróżing! Co by trochę ten plan put into pracitice, to znaczy się no… wcielić w życie i spełnić odwieczne marzenia – nasz pierwszy kierunek (fanfary, pls) – NEW YORK CITY! W tym mieście można się zakochać od pierwszego wejrzenia lub znienawidzić od pierwszej sekundy. Nikt nie pozostaje obojętny.

Kiedy pod koniec czerwca, po pierwszym tygodniu pracy, dostałyśmy wolny weekend, nie było innej opcji jak tylko wypad do NYC. Chciałyśmy się przekonać na własne skórze, czy Big Apple będzie pyszne i idealne niczym Golden Smith czy brzydkie jak Reneta (jednakże, co by nie było najlepsza do ciast). Skoro jesteśmy już w pokarmowej metaforyce… Oh, było przepysznie!


O naszym wolnym dowiedziałyśmy się na wieczór przed, więc wyobraźcie sobie tylko naszą reakcję – od razu tylko gdy na siebie spojrzałyśmy, wiedziałyśmy bez słów, gdzie chcemy spędzić ten czas. Choć miałyśmy wolny cały weekend okazało się, że na parę godzin przed, niemożliwym jest zarezerwowanie hostelu w rozsądnej cenie – bierzcie pod uwagę, że dalej żyłyśmy na naszym kieszonkowym przywiezionym z PL.  Nie pozostało nam więc nic innego, jak tylko zadowolić się całym dniem na Manhattanie i powrotem w nocy do domu. Nazajutrz rano pobudka o 6:30, wyjazd z domu o 7, w pociągu z Hampton Bays o 7:50. O Nowy Yorku – jedziemy! Po niespełna trzech godzinach i przesiadce, wysiadamy na Penn Station na rogu 34 ulicy i 8 alei. Podróż minęła jak z bicza strzelił, ale trochę przemarzły nam cztery litery, bo na klimie to tutejsza kolej nie oszczędza. LIRR to zupełnie inna bajka niż nasze rodzime PKP, totalnie inny standard – oczywiście na korzyść tego pierwszego. Bilet kosztował 20 dolców, także cena powiedzmy, że przystępna dla przeciętnego studenta.

Co by poczuć się fancy, luxurious, rich, superb, gorgeous, po prostu żeby poczuć się jak typowy Nowojorczyk, a nie jak typowe turystki, pierwsza rzecz, którą zrobiłyśmy po przyjeździe, to po prostu udałyśmy się po kawę ze Starbucks’a. Ah, i po New York Timesa. 

Yellow taxi, so obvious! :)
11h z buta drylowałyśmy po ulicach, przecznicach, alejach, bulwarach, placach i parkach Manhattanu. Zaczęłyśmy od dolnej części, gdzie podczas rejsu promem, przywitałyśmy się z rzeką Hudson, Ellis Island i oczywiście pomachałyśmy do Statuy Wolności. Kurde, miała być taka duża. Nie możemy się doczekać, kiedy odwiedzimy Brooklyn, bo samo patrzenie na przęsła 1,8 kilometrowego mostu, który prowadzi do osławionej dzielnicy z domami bronestone, robi piorunujące wrażenie. Atmosfera Dolnego Manhattanu jest wprost nie do opisania. Ogromne przeszklone skycrapery, miliony ton betonu, świdrujące wokół helikoptery, nowoczesne nowobogactwo, jakkolwiek to nazwać – uczucie jest rzędu omatkoboskokochano.

Lower Manhattan!

Brooklyn Bridge

Zwiedzając nowe miejsca, jesteśmy trochę jak koty - chodzimy własnymi ścieżkami. Tylko wtedy można zobaczyć to, co faktycznie kryje w sobie miasto, a nie to, co turyści powinni zaliczyć. I tak, podczas spaceru jedną z uliczek Lower Manhattan odkryłyśmy pomnik żołnierzy poległych podczas wojny w Wietnamie, uwierzycie lub nie, ale dawno nie przeżyłyśmy niczego podobnego. Dreszcze, gęsia skórka to mało powiedziane! Pomnik prosty, bez żadnych udziwnień, szklana ściana z fragmentami listów żołnierzy do ich rodzin, przyjaciół, kompanów. Siła samego słowa, nie trzeba nic więcej, żadnej górnolotnej otoczki, wystarczą ich wspomnienia, uczucia, emocje zawarte w kilku zdaniach, by móc spróbować sobie wyobrazić, co przeżywali w trakcie pobytu i po powrocie z Wietnamu. Generalnie - SZACUN za pomysł postawienia takiego pomnika! To prostota, która daje do myślenia!




W trakcie spaceru po World Financial District nie dało się odczuć, że część tego miejsca legła w gruzach w wyniku zamachu. Eleganckie siedziby amerykańskich firm finansowych, a także Federal City Hall, funkcjonują jak gdyby nigdy nic. Wall Street żyje własnym życiem, tak samo jak tutejsza gospodarka i ekonomia. Prawdziwego biznesmana tu nie uświadczysz, bo wszyscy z pewnością chowają się po biurowcach, a turystów co nie miara!



Ruszamy dalej w stronę World Trade Center. Szczerze, to po raz kolejny ciarki przechodzą nas po plecach takie, że po 10 minutach uciekamy, bo napięcie jest nie do wytrzymania. Muzeum i dystrykt zwiedzimy dogłębniej innym razem.


Metrem udajemy się do Central Parku, zielonej ostoi ludzi uprawiających jogging, jeżdżących na rowerach, grających w footbool, rugby, piknikujących, opalających się na zielonej trawie. Półgodzinny leżing jest tu dobrem koniecznym i iście relaksującym. Po prostu – jest klimat!

Ola i jedno z jej odwiecznych marzeń - trawa w Central Parku i bańki – checked!

Ten mały zwierz też z nami podróżuje. Dla niewtajemniczonych - zwie się Stiwen Sowa :)
Przechadzka po 5th Avenue to nie tylko zobaczenie Hotel Plaza, w którym spał Kevin kiedy był sam w Nowym Yorku, ale też wizyta u Tiffany’ego (bo na śniadanie było już za późno), następnie odwiedziny ekstrawaganckiego budynku Donalda Trumpa, potem wybranie wymarzonej torebki Micheala Korsa, w międzyczasie złapanie oddechu obok złotego Rockefeller Center.
Potem już tylko Grand Central na siku, które ciśnie nas już od paru godzin, rzut okiem na Empire State Building, Chrystler Tower i truchtem dalej.

Do spostrzegawczych świat należy! Czyja to witryna sklepowa? Czekamy szczególnie na odpowiedzi wszystkich pasjonatów mody. Osoba, która jako pierwsza napisze w komentarzu do postu nazwę marki, o jaką nam chodzi, dostaje od nas pocztówkę ze Stanów  ze specjalnymi pozdrowieniami od United States Of Life!
Grand Central Terminal
Zobaczyć prawdziwą wycieczkę Azjatów po NYC - bezcenne!
Chrystler Tower
Ostatnim przystankiem był Times Square – wieczorem to neonowe i za przeproszeniem, chyba najbardziej oczojebne, miejsce. To symbol nie tylko skrzyżowania świata i kryształowej kuli opuszczanej o północy w imieniny Sylwestra, ale to także symbol rozciągającej się dookoła dzielnicy teatrów - w końcu to serce Broadway’u!  To tutaj znajduje się też muzeum Madame Tussaud’s , gdzie oprócz woskowego Obamy, spotkamy także i Madonnę. Prawie biegniemy, bo zaraz ucieknie nam pociąg. Robi się straszliwy tłok, bo upał trochę zelżał, to się namnożyli.

Parafrazując- ciemno już, zapaliły się wszystkie światła... ;)
Na stacji, za ostatnie pieniądze kupujemy piwo. Zimny, złoty trunek był doskonałym zwieńczeniem tego dnia. Pociąg odjeżdża zgodnie z planem i sunie w stronę Twin Forks. A my z radością i żalem oglądamy zdjęcia. Inni pasażerowie uśmiechają się na nasz widok.

Głupawka w pociągu - zmęczone jak diabli, ale szczęśliwe jak cholera!
Druga wizyta – czyli kolejna część opowieści o NYC w następnym wpisie, ooooo… stay tuned!

Xoxo,
Ol & Jul

2 komentarze:

  1. To ja chcę pocztówkę! :) Witryna sklepowa of kors u Louis'a Vuitton! :)
    Pozdrawiam i trzymajcie się dzielnie! :)
    KasiaZet

    OdpowiedzUsuń