Clear it up!

Bawi nas to, co na temat Work&Travel mówi Wikipedia: „Głównym celem programu jest promowanie kultury amerykańskiej na świecie, wymiana wartości duchowych między młodzieżą z różnych krajów świata i USA i poznanie stylu życia w USA”. Jak to wszystko powinno wyglądać, można sparafrazować mniej więcej tak:  studenci, wspólne życie, wspólna praca, wspólne mieszkanie, w międzyczasie wspólne imprezowanie, a na końcu wspólne podróżowanie. U nas wszystko jest na abarot i choć duchowe przeżycia mamy,  to trochę inne niż się można było spodziewać.   

Pobudka o 6 to już standard - czasem nawet już nie potrzebujemy budzika. Szybka toaleta, kawa w pośpiechu, śniadanie na stojąco albo w biegu do samochodu, bo już na podjeździe trąbi nasz kierowca. Trasa trwa czasem 45 minut, czasem dwie godziny.  Średnia wieku pasażerów to 40+, nawet włączając w to nas – mamy Rosjanki, Ukrainki i cały wachlarz pań z Ameryki Południowej. Studentki to są tu może 3, a pozostałe to dojrzałe kobiety, które przyjeżdżają tu po raz dziesiąty i dalej nie panimaju po angielsku. Także jeśli ktoś myślał, że pójdziemy sobie z naszymi coworkersami na piwo, to raczej się pomylił. Studencki program? Tak, mhm, jasne.

Każda ma codziennie do wysprzątania jeden lub dwa domy (w ekstremalnej sytuacji Ola miała maraton z pięcioma). Zwykle pracuje się samotnie, ewentualnie w parach – naszą dwójkę połączyli póki co tylko raz na 2h. Czas na ploteczki – tylko w nocy, a każdego dnia, ta noc zdaje nam się być coraz krótsza…
Domy są różne. Od dwupokojowych domków letniskowych po kilkupoziomowe rezydencje z windami, basenami i kortami tenisowymi. Taki standardzik to 5 sypialni i 5,5 łazienki. Gdyby ktoś się zastanawiał 0,5 łazienki to nie pół prysznica czy pół umywalki – to po prostu toaleta.
Właściciele tych przybytków też są różni, a nas traktuje się na trzy możliwe sposoby:
1. ghost – jesteś dla nich niewidzialna, nie masz imienia i najlepiej nie patrz im w oczy.
2. intruder – chcą mieć posprzątane, ale im szybciej, tym lepiej – w końcu też nie chcą nas tam widzieć, ale chociaż znają nasze imiona. Nieważne, że Aleksandrę pomylą z Amandą, a Julię z Jessicą.
3. friends – po godzinie pracy jesteśmy przedstawiane ich znajomym jako przyjaciółki, who take care of home – ten typ klienta albo jest perfidnie fałszywy (typowe dla Amerykanów „hi, how are you?” bez oczekiwania na odpowiedź) albo z całego serca miły i po prostu życzliwy. Na szczęście tacy właściciele trafiają nam się najczęściej.

14th Hills - jak ci się nie chce łazić po schodach, bierz windę!
W Polsce znany był nam tylko Ludwik i Domestos, tutaj jesteśmy już chodzącą encyklopedią środków do czyszczenia: Clorox, Windex, Fantastic, Bleach, Lisol, Tide, Oxi, Swiffer, MrsClean, Murphy i wiele innych. Zastosowanie chemikaliów to jedno, środki uboczne to już zupełnie inna historia. Ola strzeliła sobie wybielaczem z chlorem w oko, natomiast Julce zafundował on utratę linii papilarnych – miejmy nadzieję, że efekt wypalenia minie po tych trzech miesiącach, bo skan jej dłoni może przy opuszczaniu kraju wskazywać, że ona to nie ona. Nie tylko chemikalia dostarczają nam wielu emocji – także żelazko okazało się całkiem niesfornym urządzeniem. Od dwóch tygodni Ola jest nie tylko dziewczyną z tatuażem, ale i z blizną. Julka nie pozostaje dłużna, więc i nad tatuażem do kolekcji się zastanawia. Czarna seria czyszczenia tutejszych barbecue spowodowała, że Jul ma nową ksywę - Grilluszek, bo tak mocno umorusana wracała za każdym razem. 
Nasze killery
Nasze królestwo
'Love' this fucking steinless kitchen -_-
Kind of an order, yep? 
Nie potrzebujemy żadnej dodatkowej siłowni – w pracy mamy jogging po schodach, stretching na prasowalnicy i wyciskanie ciężarów podczas ścielenia łóżka – jeden materac to za mało, Amerykanie mają po dwa grube 193x203cm i podnieś to sobie, człowieku.  
Nasz dzień mija na: praniu, suszeniu, prasowaniu, robieniu łóżek, ścieraniu kurzy, odkurzaniu, czyszczeniu: szafek, mikrofalówek, piekarników, barbecue, lodówek, zmywaniu podłóg, odkażaniu łazienek, myciu: naczyń, okien, framug, zamiataniu werandy i ogrodu, ogarnianiu pool house’ów i cottage house’ów – jak kto woli, kto co ma. I pewnie na kilku innych rzeczach, o których teraz nie pamiętamy albo nie chcemy pamiętać.  
Ale żeby nie było, że narzekamy - thanks God, że mamy jakąkolwiek robotę czy ją lubimy czy nie. Bez znaczenia czy wracamy zmęczone jak konie po westernie.

Wczoraj była nasza miesięcznica, więc świętowałyśmy iście po amerykańsku.
Xoxo,
Ol&Jul

PS. Follow #unitedstatesoflife on Instagram! and on Twitter! :)

4 komentarze:

  1. fajnego speca masz na ostatnim foto :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. my ten rower nazywamy "czerwoną strzałą", bo zapierdziela jak żaden inny i leciutki jest jak piórko :)

      Usuń
  2. noo dlatego wlasnie pisalem, ze jest fajny :P wez go do pl sobie :D

    OdpowiedzUsuń