Ryzyk fizyk, nie miałyśmy innego wyjścia, musiałyśmy komuś
zaufać. Skoro nie miałyśmy ani pracy, ani mieszkania, to w zasadzie nie było
już nic do stracenia… wsiadłyśmy. Całe pocket money w naszych stanikach, paszport pod pachą i liczymy na to, że zaraz nie będziemy bohaterkami filmu
„Uprowadzona”...
Znajomy znajomego naszej znajomej z Polski, razem ze swoim szefem, zawiózł nas do domu jego znajomej - właścicielki firmy sprzątającej - na
rozmowę o pracę. Jak widać znajomości w tym przypadku odgrywały główną rolę.
Niestety Pani nie zastaliśmy w domu, więc pracy jak nie było, tak nie ma dalej. Ale co z
mieszkaniem? Pojechaliśmy do domu jednego z tych dwóch mężczyzn, których dopiero co poznałyśmy. To właśnie u niego miałyśmy mieszkać…
W tym momencie los się do nas uśmiechnął! Każda z nas miała mieć swój
własny pokój z wielkim łóżkiem, do tego osobna i czysta łazienka - no, niebo a ziemia, w
porównaniu do tego, jak przyszło nam mieszkać do tej pory. Do tego, domek jest tuż przy jeziorze, a do Walmartu można iść w kapciach, bo zajmuje to jakieś 5 minut. Nie mniej jednak, nauczone tutejszym doświadczeniem, nie
pałałyśmy przesadnym entuzjazmem. Kilka pierwszych dni w Stanach wystarczyło,
abyśmy nauczyły się dystansu do tego, co nas spotyka.
Plan był więc taki: wracamy do Southampton, ustalamy warunki zakończenia kontraktu z naszą
niedoszłą, w zasadzie, pracodawczynią. Następnego dnia wszystko potoczyło się już błyskawicznie. W poniedziałkowy poranek, właścicielka Clamman Sea Food Market oznajmiła nam, że kontrakt jest już
wypowiedziany od piątku, o czym poinformowała fundację CIEE, organizatora
programu Work&Travel, ale nas jakoś nie miała okazji. Już nic nas nie trzymało w Southampton, mogłyśmy „spływać”.
W między czasie odebrałyśmy telefon od naszego tajemniczego znajomego naszej
znajomej, że o 18.00 przyjeżdża po nas i nasze walizki i zabiera nas do naszego nowego
mieszkania. Po drodze zahaczamy o restaurację przy zatoce - wino, ostrygi, owoce
morza… Jeszcze dwie godziny wcześniej nie wiedziałyśmy co się z nami stanie i bezczynnie siedziałyśmy na ganku naszego 14-osobowego przybytku. Chwilę później popijamy
wino przy zachodzie słońca, patrząc na zacumowane w doku jachty. USA – tu już nic nas
nie zaskoczy. A gdzie dokładnie teraz jesteśmy i co robimy?
Trafiłyśmy do Riverhead, gdzie nie tylko mamy dach nad głową, ale także i osoby,
które chcą nam pomóc, tak po prostu z dobrej woli. W takich
chwilach wraca wiara w ludzi! A co z pracą? Rozmowę miałyśmy dwa dni później, u tej samej
Pani, której wcześniej nie zdołałyśmy poznać. Rosjanka, od 20 lat prowadzi Hamptons Superior Cleaning
- firmę sprzątającą rezydencje na całym Long Island. Konkretna, ale bardzo miła osoba. Spodobałyśmy się od razu, a dobry angielski był
naszym atutem. Zaproponowała nam dwa dni ciężkiego treningu i jeśli się
sprawdzimy, to resztę wakacji spędzimy z cleaning supplies w ręku. Nie będziemy ściemniać - trening był konkretny i wyczerpujący fizycznie. Poza tym, nie miałyśmy pojęcia, że sprzątanie
czyjegoś domu to taka skomplikowana sprawa! Czekały na nas nie tylko filmy video z instrukcjami jak czyścić każde
pomieszczenie, ale także kurs ścielenia łóżka, prawidłowego odkurzania, składania ręczników, a nawet czyszczenia
kibla. Dowiedziałyśmy się, że firmy sprzątające, co najmniej raz do roku, mają swoją własną konferencję – w 2013 roku odbędzie sie takowa w Las Vegas!
![]() |
Przeprowadzka o 17,6 mili bliżej do NYC |
W każdym razie, udało się – zdałyśmy egzamin i takim
sposobem skończyłyśmy jako „Pokojówki na Manhattanie”, a w zasadzie na Long
Island. Sęk w tym, że rezydencje, które sprzątamy, należą w większości do tych samych
ludzi, którzy na co dzień zamieszkują przeważnie Upper East Side…
Czy tak właśnie miało być? Czy to był nasz wybór czy los tak chciał?
Chance or choice?
Stay tuned and see what happened next!
Xoxo,
Jul&Ol
druga żona założyciela Johnson & Johnson sprzątała na początku w jego domu, aż pewnego dnia ugotowała mu obiad... :)
OdpowiedzUsuńTakie historie to w tutejszych rezydencjach, są na porządku dziennym! Czekaj na następne posty :)
Usuń