Ameryka kopie nas po tyłkach dość
ostro. Nie dość, że trening w pracy to i szkołę życia nam daje. Codziennie. Bez
przerwy. Nieustannie. Dzień w dzień. A tyłek? I dosłownie i w przenośni coraz
to twardszy. I choć czasem ciężko wstać z łóżka, musimy się podnieść, trzymać
gardę wysoko i walczyć. W końcu jeszcze tylko niecały miesiąc pracy jak w
chińskiej fabryce i będziemy mogły robić wszystko. Będzie czas na wszystko.
Wszystko wreszcie będzie po naszemu. To my stawiamy warunki, to my kierujemy
swoim życiem, to my i nasza podróż. Nic więcej się nie liczy.
Ola przyznaje szczerze i bez
ściemniania – była już na skraju. Codziennie pukała się w głowę młotkiem i
pytała: why? To taki moment, w którym
wszelkie czynności wykonuje się automatycznie, bez zbytniego myślenia, bo nie
ma na nie siły. Trochę bardziej wegetacja niż życie. Pierwszy raz trochę łez
się wyprodukowało w pracy, kiedy kierowca nakrzyczał, kiedy usłyszało się głos
taty, kiedy przyjaciel napisał maila. Nie do końca o tęsknotę chodzi, ale raczej
o bezsilność, apatię i niezdolność do odczuwania jakichkolwiek pozytywnych
emocji – tylko przygnębienie (hm, to nawet dość słabe słowo). Może do tego
wszystkiego doszła samotność, kiedy to Julka była w Waszyngtonie? Pewnie tak.
Ale jak depresja (tym razem to za duże słowo) przyszła, tak i poszła.
Wielu z Was pewnie się zastanawia
– co się działo? Ci, którzy uważnie śledzą FB już wiedzą – musiałyśmy się
przeprowadzić. Trzeci raz. Ciężka to była przeprawa, oj ciężka. Znowu los
wystawił nas na próbę, ale zaraz potem wyciągnął do nas pomocną dłoń. Dlaczego
musiałyśmy się wyprowadzić? Jest kilka wersji tej nieprzyjemnej historii, a
jedna z nich mówi, że wrażliwość i empatia na cudzą krzywdę nie zawsze idą w
parze z twoim własnym dobrem. Postawiłyśmy na szali pomoc innemu człowiekowi z
prywatnością kogoś innego. Zapłaciłyśmy karę, jaką musiałyśmy zapłacić. Inne
wersje pozwolimy sobie zachować dla siebie.
Ale dość już roztrząsania tego,
czego same do końca nie rozumiemy. Po 10 godzinach pracy, spakowałyśmy szybko
manatki i przeniosłyśmy się ponownie. Gdzie tym razem? To jest dopiero zabawna
historia! Wprawdzie niby miasteczko/wieś/whatever jest ta sama, ale … mieszkamy w polskiej dzielnicy. Przy ulicy z
polską nazwą, gdzie mamy także Polish Church, Polish Hall, Polish Deli, także
no… Polska pełną gębą i polskie gęby wszędzie!
|
No taka sytuacja no... Są też tabliczki z napisami Witamy ;) |
|
I orzełki i polskie flagi muszą być wszędzie! |
|
Tak samo jak i Żywiec musi być. |
|
A poza Żywcem, to do wyboru, do koloru! |
|
Faworytem Oli jest CHRUSCIKS, a Waszym? |
Wprawdzie mieszkamy nie u
Polaków, ale u Litwinów, ale za to łamanym polskim chcą z nami rozmawiać. Co by
sobie przypomnieć chyba. Nie jest to powód do jakiejś szczególnej radości, bo
przecież nie po to tłukłyśmy się przez ocean. A oni? To dość osobliwe jednostki
i niestety mimo uprzejmości i nazwijmy to, niewrogiej aparycji, trochę strach
się nie bać, kiedy prawie o północy z sennego letargu budzi nas wycie kobiety -
jakby atak paniki, płacz, krzyki, zawodzenie. Cóż, nie polecamy. Mamy też tutaj
starszego pana, który zapomina, że tu mieszkamy, 8-letnią gadającą arę oraz
7-miesięcznego yorka, który lubi sobie czmychnąć z domu. Cyrk na kółkach.
|
AHA. |
|
W witrynie polskiej agencji stoi ... AHA 2. |
|
Rodacy na obczyźnie - polska tablica ogłoszeń - AHA 3 - nasz kolejny FAWORYT. |
Pokoik na poddaszu jest mniejszy
niż nasze poprzednie pojedyncze pokoje. Światło tylko sztuczne i to tylko z
jednej lampki. Czemu sztuczne? Bo do wyboru miałyśmy albo dusić się przy oknie
wielkości dwóch netbooków lub zainstalować klimę. Wybrałyśmy to drugie. Warunki
były obozowe, ale jakoś się skompresowałyśmy i zadomowiłyśmy, a traktujemy to
raczej jak noclegownię niż dom. Obóz przetrwania, który da się przetrwać, także
narzekać nie będziemy.
|
Zamienił stryjek siekierkę na kijek, czyli jak jednego wieczora jeść pieczonego łososia, a drugiego fast foodowe "tacos" - poza tym zmianę otoczenia chyba widać dość wyraźnie ;) |
Abstrahując od tematu naszego
lokum. Zdaje się, że jesteśmy Wam winne jeszcze jedno wyjaśnienie - jakim to cudem Julia znalazła się w
Waszyngtonie? W tym celu musimy cofnąć się do końcówki maja, kiedy to fundacja
CIEE, która jest głównym organizatorem programu Work and Travel, ogłosiła
konkurs dla wszystkich jego uczestników. Należało nagrać video lub napisać esej
opisujący nasze oczekiwania względem pobytu w USA. Jak wiadomo, końcówka maja to
dla większości studentów dość napięty okres. W naszym wypadku sesja w
przyspieszonym trybie, do tego praca, przygotowania
do wyjazdu, żegnanie przyjaciół i rodziny. W całym tym galimatiasie, Ola przegapiła
termin nadsyłania eseju, a Julia naskrobała i wysłała. Nagroda kusiła -
4-dniowy pobyt w Waszyngtonie i uczestnictwo w
Civic Leadership Summit.
|
Gdzie jest Wally? |
Kiedy dotarłyśmy do Stanów,
totalnie zapomniałyśmy o tym konkursie, z resztą - jak wiecie sami – miałyśmy od początku
wystarczająco dużo innych przeżyć. Wyobraźcie sobie nasze zaskoczenie kiedy
nadszedł mail z gratulacjami
– Julia wygrała - wybrali jej pracę spośród ponad 500 zgłoszeń!
Podsumowując
– jak powiedział
Chaplin - Nothing is permanent in this
wicked world - not even our troubles. Bo oczywiście, choć nagroda
była super, to bez problemów, Julka się nie obyła – ale o tym opowiemy Wam w kolejnym
poście (NY part 2 będzie musiał grzecznie poczekać na swoją kolej, o!).
A , że od tygodnia unikanie
problemów nam w miarę wychodzi, to kolejny post raczej szybciej niż za późno!
|
Generalnie to właśnie takie mamy do tego podejście :P |
Xoxo,
0 komentarze:
Prześlij komentarz